Siedzę i gadam… z babcią o jedzeniu.
– Lebiodę się jadło?
– Tak, tak. Ja to nazywałam błoto, strasznie nie lubiłam tego, bo mi błoto przypominało. To się robiło tak jak szpinak, tylko rzadsze, bardziej rzadkie. Nie wiem, czy to było zalewane mlekiem, czy nie. Chyba nie. Ale tak siekane było. Strasznie nie lubiłam. Gdzie to teraz tyle tej lebiody rośnie, żeby narwać… I szczaw był, szczaw to na łące. Się szło na łąkę, się zrywało i robiło zupę szczawiową.
Wszystko było jasne, dopóki przy rodzicielu nie wspomniałam tematu rozmowy.
– Lebiodę jedli? A co to za roślina lebioda?
– Pewnie komosa biała.
– Ale przecież u nich komosę nazywają gorczycą.
Babcia przy następnej okazji zagadnięta o tą drobną wątpliwość zaczęła się śmiać.
– No tą gorczycę jedliśmy, gorczycę. Czyli komosę. Ale dla mnie i tak to było błoto.
* Lata trzydzieste i czterdzieste we wsi na styku Małopolski (historycznie), Podlasia (etnograficznie) i Lubelszczyzny (administracyjnie).
środa, 3 grudnia 2014
niedziela, 7 września 2014
paradajz, czyli niebo w gębie
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam słowo paradajz, byłam pewna że to nazwa własna z pogranicza lingwistycznego żartu. Czułam się przygotowana na tomat, swojskie pomidor wspólne dla paru narodów, nawet na coś zupełnie nie do skojarzenia z niczym, ale to mnie zaskoczyło.
Oto serbskochorwacki paradajz – węgierski paradicsom – słowacka paradajka – słoweński paradižnik.
Z lawendą, ona chyba wszędzie brzmi prawie tak samo.
suszone pomidory z lawendą w oleju
kilka kilogramów dojrzałych pomidorów podłużnej odmiany
olej roślinny (u mnie pół na pół rzepakowy z oliwą)
czosnek
gałązki bazylii
kwiaty lub gałązki lawendy
ocet balsamiczny
sól
Pomidory bardzo dokładnie umyć*, przekroić wzdłuż, w zależności od preferencji usunąć gniazda nasienne lub nie. Suszyć w piekarniku przy otwartych drzwiczkach. Układać skórką do dołu bardzo ciasno, bo i tak znacznie zmniejszą objętość. Wykorzystać tyle blach, ile tylko się zmieści.
Ważne jest, żeby pomidory nie zagotowały się, a więc temperatura wewnątrz nie powinna przekroczyć 100°C. W moim elektrycznym piekarniku optymalne było ustawienie 110°C z termoobiegiem. Drzwiczki blokuje się przed zamknięciem np. trzonkiem drewnianej łyżki. Czasu suszenia właściwie nie da się przewidzieć – zależy od owoców, piekarnika, a nawet wilgotności powietrza. Nieusunięte gniazda nasienne znacznie wydłużają suszenie, dlatego mi zajęło ok. 6h. Pomidory mają być suche, ale elastyczne i zachować czerwony kolor, nieznacznie tylko ciemniejąc. Część pomidorów warto zamrozić, zajmują mało miejsca i można je zamknąć w słoikach później albo wykorzystać w takiej formie**.
Do wyparzonych słoików raczej nie większych niż 0,35 litra włożyć pokrojony lub wyciśnięty ząbek czosnku, gałązkę bazylii i lawendy albo dużą szczyptę kwiatów, wlać około łyżeczkę octu balsamicznego. Układać dość ciasno suszone pomidory, posypać solą (można posłodzić, jeśli owoce były kwaśne) i zalać olejem. Zakręcić i pasteryzować przez godzinę. Pomidory podczas podgrzewania pęcznieją, dlatego mogą wystawać poza poziom oleju. Mimo to dzięki pasteryzacji nie powinny się zepsuć.
* Chodzi o ewentualnych producentów toksyny botulinowej. Niestety, są dość odporne na wysoką temperaturę i sama pasteryzacja nie eliminuje problemu. Dlatego też konieczne jest zakwaszenie przetworów octem.
** Niebezpieczne bakterie odpowiedzialne za toksyny potrzebują warunków beztlenowych. Suszenie i krótkie namaczanie w oleju jest zupełnie bezpieczne.
Oto serbskochorwacki paradajz – węgierski paradicsom – słowacka paradajka – słoweński paradižnik.
Z lawendą, ona chyba wszędzie brzmi prawie tak samo.
suszone pomidory z lawendą w oleju
kilka kilogramów dojrzałych pomidorów podłużnej odmiany
olej roślinny (u mnie pół na pół rzepakowy z oliwą)
czosnek
gałązki bazylii
kwiaty lub gałązki lawendy
ocet balsamiczny
sól
Pomidory bardzo dokładnie umyć*, przekroić wzdłuż, w zależności od preferencji usunąć gniazda nasienne lub nie. Suszyć w piekarniku przy otwartych drzwiczkach. Układać skórką do dołu bardzo ciasno, bo i tak znacznie zmniejszą objętość. Wykorzystać tyle blach, ile tylko się zmieści.
Ważne jest, żeby pomidory nie zagotowały się, a więc temperatura wewnątrz nie powinna przekroczyć 100°C. W moim elektrycznym piekarniku optymalne było ustawienie 110°C z termoobiegiem. Drzwiczki blokuje się przed zamknięciem np. trzonkiem drewnianej łyżki. Czasu suszenia właściwie nie da się przewidzieć – zależy od owoców, piekarnika, a nawet wilgotności powietrza. Nieusunięte gniazda nasienne znacznie wydłużają suszenie, dlatego mi zajęło ok. 6h. Pomidory mają być suche, ale elastyczne i zachować czerwony kolor, nieznacznie tylko ciemniejąc. Część pomidorów warto zamrozić, zajmują mało miejsca i można je zamknąć w słoikach później albo wykorzystać w takiej formie**.
Do wyparzonych słoików raczej nie większych niż 0,35 litra włożyć pokrojony lub wyciśnięty ząbek czosnku, gałązkę bazylii i lawendy albo dużą szczyptę kwiatów, wlać około łyżeczkę octu balsamicznego. Układać dość ciasno suszone pomidory, posypać solą (można posłodzić, jeśli owoce były kwaśne) i zalać olejem. Zakręcić i pasteryzować przez godzinę. Pomidory podczas podgrzewania pęcznieją, dlatego mogą wystawać poza poziom oleju. Mimo to dzięki pasteryzacji nie powinny się zepsuć.
* Chodzi o ewentualnych producentów toksyny botulinowej. Niestety, są dość odporne na wysoką temperaturę i sama pasteryzacja nie eliminuje problemu. Dlatego też konieczne jest zakwaszenie przetworów octem.
** Niebezpieczne bakterie odpowiedzialne za toksyny potrzebują warunków beztlenowych. Suszenie i krótkie namaczanie w oleju jest zupełnie bezpieczne.
wtorek, 2 września 2014
burek king
Ze źródeł wiadomo, że południowi Słowianie są bardziej niż my chwastolubni. A na pewno wiadomo, że jedną z ulubionych potraw na całych Bałkanach jest burek. I słusznie. Dlatego twierdzę, że moja wariacja na jego temat zachowuje ducha oryginału, chociaż komosy na południu nie spotkałam.
Tak ogólnie burek to ciasto filo w formie placka albo zawijasa z wytrawnym nadzieniem: mięsem, kwaśnym białym serem, zieleniną.
burek sa zeljem
8 płatów ciasta filo (moje było kupione na Południu jako "kore za pitu")
ok. 50 g masła
400 g szczytowych listków komosy białej albo w zastępstwie - szpinak
100 g topionego sera śmietankowego
1–2 ząbki czosnku
sól, peperoncino
Liście przebrać, przepłukać, zblanszować, odcedzić, podsmażyć krótko na oliwie z solą i peperoncino. Wyłączyć kuchenkę, dodać ser i czosnek, dokładnie rozmieszać.
Roztopić masło. Ciasto filo układać smarując każdy płat masłem, aby uzyskać rozdzielające się warstwy. Na każdą porcję 4 warstwy. Nakładać nadzienie i (dowolnie) zawijać uważając, żeby nie sprasować za bardzo warstw ciasta.
Piec w rozgrzanym do 200 stopni piekarniku przez 30 minut.
Składniki starczą na dwa burki.
Tak ogólnie burek to ciasto filo w formie placka albo zawijasa z wytrawnym nadzieniem: mięsem, kwaśnym białym serem, zieleniną.
burek sa zeljem
8 płatów ciasta filo (moje było kupione na Południu jako "kore za pitu")
ok. 50 g masła
400 g szczytowych listków komosy białej albo w zastępstwie - szpinak
100 g topionego sera śmietankowego
1–2 ząbki czosnku
sól, peperoncino
Liście przebrać, przepłukać, zblanszować, odcedzić, podsmażyć krótko na oliwie z solą i peperoncino. Wyłączyć kuchenkę, dodać ser i czosnek, dokładnie rozmieszać.
Roztopić masło. Ciasto filo układać smarując każdy płat masłem, aby uzyskać rozdzielające się warstwy. Na każdą porcję 4 warstwy. Nakładać nadzienie i (dowolnie) zawijać uważając, żeby nie sprasować za bardzo warstw ciasta.
Piec w rozgrzanym do 200 stopni piekarniku przez 30 minut.
Składniki starczą na dwa burki.
Mostar |
środa, 27 sierpnia 2014
piątek, 8 sierpnia 2014
Haile Silesia!
Śląsk. Po drodze w góry spieszyliśmy się tak bardzo, że nie zdążyłam spytać Pani Heli o przepis na miodek z dziewanny, który robiła. Za domem obsypane kwiatami łodygi celowały w niebo, tak samo jak u mnie, w Miasteczku.
W górach trafił się kiepski czas na jakiekolwiek zbiory. Wszystko nasiąkło wodą, a burze i grad zniechęcały do szukania jedzenia w terenie. Duże skupisko kurek minęliśmy bez zatrzymania wiejąc przed burzą spod szczytu. A jak już udało się uzbierać trochę borowików ceglastoporych, zginęły w trakcie suszenia (sprawców nie znaleźliśmy). Za to wszędzie było pełno zdziczałego niecierpka himalajskiego, który rozprzestrzeniając się wzdłuż rzek opanował prawie cały Górny Śląsk. Chrupaliśmy z Potworem jego lekko gorzkawe, podobne w smaku do niedojrzałych orzechów laskowych nasiona. Na surowo, chociaż kiedyś muszę spróbować zebrać ich więcej i uprażyć.
Na szczęście udało się zajechać i nadrobić dziewannowe zaniedbanie w drodze powrotnej, chociaż po żółto ukwieconych badylach nie było śladu, bo po zbiorze kwiatów skończyły w ogniu.
Przepis okazał się prosty, mimo braku miar wiem, że wyjdzie. (Tylko nie w tym roku, bo i w Miasteczku dziewanny zostały pod moją nieobecność sprzątnięte z ogrodu.) Dostałam na wzór mały słoik ciemnobrązowego syropu w prezencie urodzinowym.
Do czego może służyć? Działa osłaniająco na gardło, oskrzela i układ pokarmowy, do tego ma właściwości przyspieszające gojenie. Zamiast miodu na świeżym chlebie też daje radę.
przepis Dziadka Janka Porwoła na miodek z dziewanny (od Pani Heleny)
Zbieram kwiatuszki ledwo rozwinięte i nie płukam, yno muszki wydmuchuję. Zasypuję cukrem. Cukru na oko. Jak dam kwiatuszków, to zaś zasypię.
Tydzień musisz mieć w cukrze; miodek zrobi się żółto-brązowy. Po trzech dniach trzeba sprawdzić.
Potem to wszystko wyciskam, najpierw na sitku, a potem w rękach. Można dać wody, żeby się lepiej wycisło. Ja żech zagotowała sobie słoiki, bo inaczej trzeba w ciągu dwóch tygodni zużyć.
W górach trafił się kiepski czas na jakiekolwiek zbiory. Wszystko nasiąkło wodą, a burze i grad zniechęcały do szukania jedzenia w terenie. Duże skupisko kurek minęliśmy bez zatrzymania wiejąc przed burzą spod szczytu. A jak już udało się uzbierać trochę borowików ceglastoporych, zginęły w trakcie suszenia (sprawców nie znaleźliśmy). Za to wszędzie było pełno zdziczałego niecierpka himalajskiego, który rozprzestrzeniając się wzdłuż rzek opanował prawie cały Górny Śląsk. Chrupaliśmy z Potworem jego lekko gorzkawe, podobne w smaku do niedojrzałych orzechów laskowych nasiona. Na surowo, chociaż kiedyś muszę spróbować zebrać ich więcej i uprażyć.
Na szczęście udało się zajechać i nadrobić dziewannowe zaniedbanie w drodze powrotnej, chociaż po żółto ukwieconych badylach nie było śladu, bo po zbiorze kwiatów skończyły w ogniu.
Przepis okazał się prosty, mimo braku miar wiem, że wyjdzie. (Tylko nie w tym roku, bo i w Miasteczku dziewanny zostały pod moją nieobecność sprzątnięte z ogrodu.) Dostałam na wzór mały słoik ciemnobrązowego syropu w prezencie urodzinowym.
Do czego może służyć? Działa osłaniająco na gardło, oskrzela i układ pokarmowy, do tego ma właściwości przyspieszające gojenie. Zamiast miodu na świeżym chlebie też daje radę.
przepis Dziadka Janka Porwoła na miodek z dziewanny (od Pani Heleny)
Zbieram kwiatuszki ledwo rozwinięte i nie płukam, yno muszki wydmuchuję. Zasypuję cukrem. Cukru na oko. Jak dam kwiatuszków, to zaś zasypię.
Tydzień musisz mieć w cukrze; miodek zrobi się żółto-brązowy. Po trzech dniach trzeba sprawdzić.
Potem to wszystko wyciskam, najpierw na sitku, a potem w rękach. Można dać wody, żeby się lepiej wycisło. Ja żech zagotowała sobie słoiki, bo inaczej trzeba w ciągu dwóch tygodni zużyć.
czwartek, 10 lipca 2014
trafiła kosa na fiolet
Odbyły się lawendowe żniwa.
A potem pęczki zbożopodobnych gałązek zostały przerobione na fioletowy susz. Dom cały pachniał po ciemku, spokojne sny się lęgły w jej ręku.
Kaś wydłubała wianek i pałę, które wybyły kilka ulic dalej. Czyli wszystko zostało w Miasteczku.
A potem pęczki zbożopodobnych gałązek zostały przerobione na fioletowy susz. Dom cały pachniał po ciemku, spokojne sny się lęgły w jej ręku.
Kaś wydłubała wianek i pałę, które wybyły kilka ulic dalej. Czyli wszystko zostało w Miasteczku.
niedziela, 6 lipca 2014
stokrotne wdzięki
Uparłam się, że pierwszego dnia na Polanie zjemy z Potworem na obiad coś lokalnego. Zawęziłam to kryterium do gościnnego podwórza, ale po wyjściu z Chałupy szybko zaczęłam rozważać zmianę planów. Nie lubię liści babki, a na kurdybanek solo i w większej ilości wolałam nie narażać niewinnego Potwora. Wyglądało, że naszym obiadowym daniem stanie się kompot z garści niedojrzałych czarnych i czerwonych porzeczek-samosiejek, kilku kulek agrestu plus prawie dowolnej ilości zdziczałych papierówek. Ale nie. Były jeszcze stokrotki.
penne aglio, olio e bellis perennis
300 g makaronu penne
1/2 l kwiatów (koszyczków) stokrotki
2 ząbki czosnku
spora garść suszonych pomidorów w płatkach
oliwa
odrobinę peperoncino
Makaron ugotować al. dente. Pomidory zalać niewielką ilością wrzątku (z makaronu). Na oliwie podsmażyć stokrotki, dodać przeciśnięty przez praskę czosnek i peperoncino, a po chwili odsączone pomidory. Mieszać na talerzu.
(Porcja dla dwóch.)
Następnego dnia rozpoczęłam sezon na kurki. I mimo, że wieść się po wsi rozniosła, że już są, to akurat w okolicy jest więcej lasu niż ludzi, więc runa starczy dla wszystkich.
A na Suwalszczyźnie ciągle kwitną bzy. Tam jeszcze trwa wiosna.
penne aglio, olio e bellis perennis
300 g makaronu penne
1/2 l kwiatów (koszyczków) stokrotki
2 ząbki czosnku
spora garść suszonych pomidorów w płatkach
oliwa
odrobinę peperoncino
Makaron ugotować al. dente. Pomidory zalać niewielką ilością wrzątku (z makaronu). Na oliwie podsmażyć stokrotki, dodać przeciśnięty przez praskę czosnek i peperoncino, a po chwili odsączone pomidory. Mieszać na talerzu.
(Porcja dla dwóch.)
Następnego dnia rozpoczęłam sezon na kurki. I mimo, że wieść się po wsi rozniosła, że już są, to akurat w okolicy jest więcej lasu niż ludzi, więc runa starczy dla wszystkich.
A na Suwalszczyźnie ciągle kwitną bzy. Tam jeszcze trwa wiosna.
Etykiety:
dzikie rośliny jadalne,
jadalne kwiaty,
makaron,
rośliny dziko rosnące,
stokrotki,
w drodze,
wegańskie,
wegetariańskie,
Włochy
środa, 25 czerwca 2014
białe korki, czarny bez
Wyprawiłam się do szwedzkiego sklepu po butelki. Takie z białym korkiem, gumką i metalowym zapięciem. Bzy na łące, za którą daleko widać niebieskie magazyny, już przekwitły, więc nie kusiło zbieranie kwiatów na kolejny baniak musującego napoju. Jeden stał w szafie czekając na rozlewanie, a butelek zabrakło. W ostatnich wolnych kilka dni wcześniej zamknęłam zapas bzowego syropu.
Zanim wyszłam z brzękającym plecakiem, obejrzałam szwedzkie towary eksportowe: sok, syrop i dżem bzowy z pomarańczami. Tematyczny zbieg okoliczności, a w składzie napojów woda, cukier, ekstrakt z kwiatów "bzu szwedzkiego", kwas e-cośtam, więc koncepcja znajoma.
syrop z kwiatów czarnego bzu
4 litry wody mineralnej
szklanka cukru
szklanka octu jabłkowego
3/4 litra (ciasno upchanych) kwiatów bzu pozbawionych łodyżek
Cukier rozpuścić w wodzie, dodać ocet, potem kwiaty. Odstawić na dobę w chłodne miejsce, a po tym czasie przecedzić i zlać do wyparzonych butelek. Pić kilkakrotnie rozcieńczony.
Kwiatów nie trzeba myć ani płukać.
Taka ilość składników idealnie mieści się w dużej butli po wodzie mineralnej.
bzowy napój musujący
4 litry wody mineralnej
kilkanaście dużych kwiatostanów bzu
0,5 kg cukru
3 cytryny
łyżka octu winnego
Litr wody doprowadzić do wrzenia, dodać cukier. Mieszać dopóki cukier się nie rozpuści, wystudzić. Cytryny sparzyć i otrzeć skórkę, a następnie pokroić w plasterki. Wymieszać wszystkie składniki. Odstawić w ciemne, chłodne miejsce na minimum 5 dni, może być tydzień. W tym czasie zajdzie pierwszy etap fermentacji, można go rozpoznać po gromadzącej się na wierzchu pianie. Odcedzić i przelać do wyparzonych butelek z zamknięciem typu weck. Przechowywać w niskiej temperaturze. Otwierać nie wcześniej niż po miesiącu, koniecznie wcześniej schłodzony w lodówce – spodziewać się szampańskiego wystrzału.
Nie ma potrzeby dodawać drożdży winnych, na kwiatach bzu naturalnie żyją drożdże i to one zadbają o zawartość napoju. Żeby przeżyły, ważne jest wystudzenie syropu cukrowego.
Przepisy kiedyś się przyplątały. Sam pomysł jest bardzo eksploatowany przez Brytyjczyków (i jak się okazało Szwedów). O wyborze wariantu zadecydowało większe zaufanie do owocowego octu niż krystalicznego kwasku cytrynowego.
I się przeliczyłam, albo raczej rozczarowałam, oba płyny wyszły dla mnie zdecydowanie za kwaśne, chociaż jako baza do napojów znalazły swoich entuzjastów. Kwestia smaku. Z brytyjską skalą kwaśności mi trochę nie po drodze.
Nie obyło się też bez katastrofy, kiedy otwierana butelka – o temperaturze pokojowej, wbrew moim dramatycznym ostrzeżeniom – wystrzeliła fontanną nie dając się ponownie zamknąć. Tuż przed zaplanowanym wyjściem z domu na dwa tygodnie. Początek wypadu opóźnił się nam o prawie dwie godziny, bo tyle zajęło doprowadzenie do porządku kuchni.
No i jeszcze o butelkach. Niestety nie są na tyle szczelne, żeby móc je sensownie przetransportować z zawartością na przykład samochodem, nie wspominając choćby o podróży transportem zbiorowym z musującym napojem w plecaku. Dopóki stoją, sprawdzają się idealnie, ale przypadkowe poruszenie korkiem groziłoby wyciekiem albo raczej spektakularną dekompresją.
Zanim wyszłam z brzękającym plecakiem, obejrzałam szwedzkie towary eksportowe: sok, syrop i dżem bzowy z pomarańczami. Tematyczny zbieg okoliczności, a w składzie napojów woda, cukier, ekstrakt z kwiatów "bzu szwedzkiego", kwas e-cośtam, więc koncepcja znajoma.
syrop z kwiatów czarnego bzu
4 litry wody mineralnej
szklanka cukru
szklanka octu jabłkowego
3/4 litra (ciasno upchanych) kwiatów bzu pozbawionych łodyżek
Cukier rozpuścić w wodzie, dodać ocet, potem kwiaty. Odstawić na dobę w chłodne miejsce, a po tym czasie przecedzić i zlać do wyparzonych butelek. Pić kilkakrotnie rozcieńczony.
Kwiatów nie trzeba myć ani płukać.
Taka ilość składników idealnie mieści się w dużej butli po wodzie mineralnej.
bzowy napój musujący
4 litry wody mineralnej
kilkanaście dużych kwiatostanów bzu
0,5 kg cukru
3 cytryny
łyżka octu winnego
Litr wody doprowadzić do wrzenia, dodać cukier. Mieszać dopóki cukier się nie rozpuści, wystudzić. Cytryny sparzyć i otrzeć skórkę, a następnie pokroić w plasterki. Wymieszać wszystkie składniki. Odstawić w ciemne, chłodne miejsce na minimum 5 dni, może być tydzień. W tym czasie zajdzie pierwszy etap fermentacji, można go rozpoznać po gromadzącej się na wierzchu pianie. Odcedzić i przelać do wyparzonych butelek z zamknięciem typu weck. Przechowywać w niskiej temperaturze. Otwierać nie wcześniej niż po miesiącu, koniecznie wcześniej schłodzony w lodówce – spodziewać się szampańskiego wystrzału.
Nie ma potrzeby dodawać drożdży winnych, na kwiatach bzu naturalnie żyją drożdże i to one zadbają o zawartość napoju. Żeby przeżyły, ważne jest wystudzenie syropu cukrowego.
Przepisy kiedyś się przyplątały. Sam pomysł jest bardzo eksploatowany przez Brytyjczyków (i jak się okazało Szwedów). O wyborze wariantu zadecydowało większe zaufanie do owocowego octu niż krystalicznego kwasku cytrynowego.
I się przeliczyłam, albo raczej rozczarowałam, oba płyny wyszły dla mnie zdecydowanie za kwaśne, chociaż jako baza do napojów znalazły swoich entuzjastów. Kwestia smaku. Z brytyjską skalą kwaśności mi trochę nie po drodze.
Nie obyło się też bez katastrofy, kiedy otwierana butelka – o temperaturze pokojowej, wbrew moim dramatycznym ostrzeżeniom – wystrzeliła fontanną nie dając się ponownie zamknąć. Tuż przed zaplanowanym wyjściem z domu na dwa tygodnie. Początek wypadu opóźnił się nam o prawie dwie godziny, bo tyle zajęło doprowadzenie do porządku kuchni.
No i jeszcze o butelkach. Niestety nie są na tyle szczelne, żeby móc je sensownie przetransportować z zawartością na przykład samochodem, nie wspominając choćby o podróży transportem zbiorowym z musującym napojem w plecaku. Dopóki stoją, sprawdzają się idealnie, ale przypadkowe poruszenie korkiem groziłoby wyciekiem albo raczej spektakularną dekompresją.
niedziela, 22 czerwca 2014
start
W Mieście patrzę na ruch uliczny przez gałęzie morwy, w Miasteczku czeka przyjazny kawałek ziemi, a pomiędzy tymi i innymi miejscami – idę i myślę o jedzeniu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)